czwartek, 24 lipca 2014

Zaklęcie 14: Bal Bożonarodzeniowy

Tak mało czasu, mało czasu… - pomyślałam, patrząc na zegarek. Dochodziła dziesiąta, przespałam śniadanie. Przez ostatnie parę dni, kiedy odbywały się lekcje naprawdę ciężko było mi zasnąć, czy skupić się na jednej rzeczy. Chodziłam rozkojarzona i zirytowana. – Głupia! Uspokój się!- karciłam się dzień w dzień. Mimo ogromnej senności musiałam jednak wstać z łóżka. Zarzuciłam na siebie bluzę, wzięłam zwykłe jeansy, czarny t-shirt z nadrukiem Cannibal Corpse, bieliznę, a nogi włożyłam w dziesięciodziurkowe glany. Korytarze były puste, więc w rozwiązanych butach spokojnie poszłam do damskiej łazienki na pierwszym piętrze.
-Hej Marta.- rzuciłam, wchodząc do pomieszczenia. Zanim usłyszałam odpowiedź zdjęłam obuwie i gołymi stopami stanęłam na zimnych kafelkach. Ciuchy położyłam obok butów, blisko ogromnej wanny. Odkręciłam kurek i wtem przede mną pojawiła się Ona! Jęcząca udręka!
-Oooo… Dziewczyna. Rzadko tu jakieś wpadają. Boją się śmierci.- powiedziała Marta, latając wokół mnie, gdy zdejmowałam piżamę.
-Mhm. Wiesz dobrze co ja sądzę na ten temat.- bąknęłam, powoli wchodząc do wciąż zapełniającej się wodą i pianą wanny. Zanurzyłam się po uszy i przymknęłam oczy. Mimo to wiedziałam, że duch siedzi obok mnie.
-Wiem, wiem. Słyszałam co stało się między…
-Zamknij się!- krzyknęłam, przerywając jej. Zanurzyłam się cała w wodzie, poszłam aż na dno. Wanna była ogromna i głęboka, prawie jak basen, więc mogłam pływać. Otworzyłam oczy i rozejrzałam się wokół, na ściany pokryte białymi kafelkami, na … Martę, przyglądającą mi się uważnie.
-Ty co, też zakochana, że się tak gapisz?- warknęłam, wynurzając głowę.
-Nie. Po prostu ci zazdroszczę.
-Czego?- zdziwiłam się. Podpłynęłam do jednej ze ścianek i oparłam się o nią.
-Tego, że żyjesz. Że czujesz. Dawno nie czułam jak to jest.- powiedziała smutno, patrząc się na witraż syreny, przeczesującej włosy ręką.
-Taa.. W końcu umarłaś lata temu, jeszcze za czasów mojego ojca.- odwróciłam się za siebie, czując czyjś wzrok.- Hej, Marta, wiesz może czy ktoś tu wchodził? Czuję się obserwowana.
-Nie, nikogo nie było tu od tygodnia, ani żywej duszy, to samo tyczy się innych duchów.- westchnęła.- Ale pół godziny temu, chwilę przed tobą, drzwi na chwilę się otworzyły, a potem zamknęły.
-Szlak!- wyskoczyłam z wanny i chwyciłam ręcznik, znajdujący się na jednym ze starych wieszaków. Jęcząca zawsze pilnowała, by nikt oprócz mnie go nie używał. Tylko jedna osoba w tej szkole ma pelerynę niewidkę z tego, co słyszałam. Chyba… - pomyślałam, wytężając mózg.- Dobra Potter, czy ktokolwiek chowa się pod zaklęciem, czy magicznym przedmiotem, wyłaź!
Cisza. Nikt się nie pojawił, nic nie poruszyło, a ja nadal odczuwałam czyjś natarczywy wzrok. Już owinięta ręcznikiem, dodałam:
-Wyłaź, bo użyję Dissendium!- podbiegłam do moich rzeczy i spomiędzy ciuchów wyjęłam różdżkę, kierując ją na zachodnią stronę łazienki. – Albo Homenum Revelio!
-Buu!- nagle usłyszałam z drugiej strony pomieszczenia. Odwróciłam się, mało nie zrzucając ręcznika.
-Aaaa! Zboczeniec!- wystraszyłam się i nawet nie zauważając kim jest mój obserwator rzuciłam.- Oppugno!
Nagle pojawiło się stado ptaków, które zaatakowały osobę, w którą celowałam różdżką. Nie groźnie, ale jednak. Miało to na celu odstraszenie podglądacza. Duch, który obserwował cały przebieg akcji, śmiał się teraz, ledwo powstrzymując łzy szczęścia. Ja oburzona odwróciłam się, wzięłam moje rzeczy i zamknęłam w jednej z kabin. Nagle wbiegł do niej szczur albinos, lecz po chwili zawrócił. Dziwne zwierze, pewnie chowaniec. Ptaki, dziobiące napastnika dały mi czas, więc zdążyłam się ubrać i zaklęciem zaklinować drzwi.
-Wojownik! Ratuj! To łaskocze!- rozpoznałam ten głos. Podeszłam do obserwatora, odwołując ptactwo i uderzyłam chłopaka z tzw. „liścia” .
-Karon, ty zboczeńcu!
-Zawsze tu siedzę jak mi się nudzi.- wziął szczura na ręce, a ja nadal patrzyłam na niego oburzona. Marta podleciała obok nas, odzywając się.
-No już, spokojnie, bo widzę że atmosfera napięta…
-ZAMKNIJ SIĘ WRESZCIE!- wrzasnęłam na nią, po czym dodałam.- Ugh… Przepraszam Marcia… Ostatnio wszystko wytrąca mnie z równowagi. Rozumiesz…
-Ach, tak. Rozumiem, nic się nie stało.- zachichotała, przelatując przez Lestrange’a i znikając w jednej z toalet.
-Jak dużo widziałeś, czy słyszałeś?- zwróciłam się do chłopaka, głaszczącego białe zwierzę.
-Nic. Ciebie w ręczniku. Słuchałem „Warum” Nevady Tan.- powiedział niewinnie. Zupełnie jak małe dziecko, niczego nie świadome.
-Ech… No dobra.- westchnęłam. Nie było sensu się z nim teraz kłócić.- Wiesz może która godzina?
-Za dziesięć jedenasta.- odpowiedział, wcześniej sprawdzając to na jakimś urządzeniu… Wyglądało jak malutki telefon.
-Już tak późno?! Ech...- podeszłam szybko do małego lustra w rogu salki i wyjęłam z kieszeni spodni kredkę do oczu oraz tusz do rzęs. Robiąc mocne kreski, zagaiłam.- Wiesz może gdzie w pobliżu mogę znaleźć sklepy z ciuchami? Czy muszę jednak lecieć do Londynu jak reszta?
-Nie wiem, poszukaj czegoś na Pokątnej.
-Spoko, dzięki. Papatki!- po skończonym make up’ie, magią wysuszyłam włosy i wyszłam szybko z łazienki, kierując się do bram szkoły.
~*~
Ulice Hogsmeed były zatłoczone, czarodzieje kupowali różne ozdoby świąteczne, uczniowie rozglądali się za prezentami. Każdy ubrany jak zawsze – w długie, ciemne szaty czarodziejskie, bądź mundurki, reprezentujące szkołę. Tylko ja wyróżniałam się z tłumu, w jaśniutkich włosach i mugolskim stroju. Parę podejrzanych osób przy stoiskach z magicznymi roślinami proponowało mi „całkowitą nowość, proskitomilkę, mieszankę nieśmiertelności”. Nie wierzę w takie naciągactwo, niepotrzebne żebranie o monety.
Jednak tutaj nie znajdę nic odpowiedniego. – doszłam do wniosku, przeszukując ostatni sklep z odzieżą. Wszędzie to samo! Szaty, męskie sukienki, stare czapki, rękawice ognioodporne, buty czarodziejów. Żadna z tych rzeczy nie nadawała się na Bal Bożonarodzeniowy! Muszę na nim zalśnić, to mój pierwszy (i zapewne ostatni) bal w życiu. Jedynym ratunkiem jest odwiedzenie mugolskiego miasta – Londynu. Kierując się na peron, zauważyłam Harry’ego Pottera, Hermionę Granger i Ron’a Weasley’a, skręcających za rogiem. Nagle w mojej głowie rozległ się dobrze znany głos:
-Zawiodłem się na tobie, aczkolwiek daję ci kolejną i ostatnią szansę.
-Nie spieprzę tego.- szepnęłam i pobiegłam za nimi.- Hej, Potter! Czekaj!- krzyknęłam, machając ręką.
-Riddle?- zatrzymał się i zapytał zdziwiony.- Coś się stało?
-Nie. To znaczy tak.- zarumieniłam się i zdobyłam na milutki ton, by wzbudzić w nich zaufanie.- Wiesz co? Zmieniłam na was nastawienie, nie jesteście tacy okropni jak opowiadał tata. Może się zaprzyjaźnimy?- wyciągnęłam rękę w geście zgody. Przyjaciele popatrzyli na siebie nawzajem, lecz w końcu czarnowłosy chłopak uścisnął moją dłoń.
-Stoi. Idziesz z nami? Lecimy zaraz do miasta.- zaproponował.
-Pewnie.- uśmiechnęłam się i przyłączyłam do podróży.

~*~
-To są… budynki?- zapytałam, patrząc na dziesięcio, a nawet dwudziesto piętrowe budynki, wyrastające obok siebie, jakby w betonowej dżungli.
-Tak. To są wieżowce. Te mniejsze to bloki. A te-wskazał ręką małe budyneczki, przy których stały różne szyldy i stoiska.- To sklepy. Tam jest centrum handlowe, a ten duży pas zieleni to Park Miejski.
-Wooow!- zachwyciłam się. Nigdy nie byłam w prawdziwym mieście. Szkoda, że …że nie ma ze mną Karona, no tak. Mogłam go zapytać, czy chciałby iść ze mną, chociaż pewnie nie zgodziłby się na owe towarzystwo.- Mmm… Co tak pięknie pachnie?- zapytałam, przeszedłszy obok piekarni.
-Świeże bułeczki, pewnie nie dawno wyjęte z pieca. Chcesz trochę? Kupię nam wszystkim.- uśmiechnęła się Hermiona i pobiegła do sklepu o wielkich szybach, by po chwili wrócić z siateczką cieplutkiego pieczywa.
-Proszę.- rozdała każdemu po jednej, a ja od razu, jak dzikie zwierze które złapało swą zdobycz, rzuciłam się na bułkę i prawie że połknęłam ją w całości. Cała trójka patrzyła na mnie rozbawiona.
-No co?- zapytałam, kuląc głowę.
-Nic, nic.- zachichotała kujonka.- Jesteś troszkę jak mały ptaszek, który dopiero opuścił dziuple.
-Taka irytująca i nieporadna?- zapytałam.
-Nie, skądże. Taka delikatna, bezbronna.
-Dobrze, że poszłaś z nami. Sama mogłabyś się zgubić.- dodał rudzielec. W tym samym momencie wyobraziłam sobie jak Karon uderzyłby go piorunem. Nie, no… Znowu to zrobiłam! Znowu przywołałam o nim myśl! Dość! –skarciłam się.
Idąc długimi ulicami, rozglądałam się na wszystkie strony, oglądając z podziwem każdą wystawę, nasłuchując śpiewy ptaków, pomieszanego z odgłosami silników w samochodach. Nawet nie zwróciłam uwagi jak dużo ludzi spaceruje od sklepu do sklepu i wychodzi z torbami, wyładowanymi prezentami.
-Wejdźmy tutaj!- zawołała Granger, ciągnąc nas za ręce do jednego z pomieszczeń. W środku było pełno różnokolorowych sukienek.- No Wężownica, czas nauczyć cię babskiej zabawy.
-Eee… Że co?- zapytałam, lecz bez zbędnych ogródek zaczęłam przetrząsać wieszaki i półki w poszukiwaniu tej jedynej sukni. Niestety nic.
-Pomożecie?- zapytała dziewczyna, trzymając w ręce pełno ciuchów. Poszła szybko do przymierzalni, a ja, Harry i Ron siedzieliśmy na kanapie, czekając aż przebierze się i nam pokaże. Pierwszą sukienką w jakiej wyszła była śliczna, kremowa kreacja o koronkowej spódnicy i górze bez ramiączek. Ciężar sukni sprawiał, że lekko jej opadała, lecz mimo to wyglądała olśniewająco.
-Nieee.- powiedzieli jednogłośnie chłopacy, na co Hermiona spojrzała na nich groźnie i znów zniknęła za czerwoną zasłoną.
-Jak myślisz, ona ma w ogóle ma z kim iść?- zapytał Weasley. Pewnie, że ma! – chciałam warknąć, lecz ugryzłam się w język.
-Może.- odparł mu przyjaciel.- Zapytaj ją, najlepiej na eliksirach.
-Czemu nie.- w tym momencie dziewczyna wyszła w kolejnej kreacji. Tym razem była to prosta, niezbyt długa tunika o rękawach długich, aż po paliczki u rąk.
-Zdecydowanie nie twój kolor.- rzuciłam, zanim ta dwójka głąbów zdążyła się odezwać.- Dalej prosimy.
Następne sukienki były równie okropne jak zielona tunika, więc przeszliśmy jeszcze wiele sklepów, dopóki nie znaleźliśmy doskonałej. Długa, fal bankowa suknia w kolorze nieba idealnie pasowała do sylwetki i karnacji dziewczyny.
-To jest to!- powiedzieliśmy zgodnie, gdy wyszła z przymierzalni. Niezwłocznie ją kupiła.
-Teraz kolej na ciebie. Wybrałaś już coś?- zapytał Harry.
-Niee, wiecie co? Idźcie pierwsi, zaraz was dogonię, chcę coś kupić.- odparłam, wstępując do księgarni.
Chodząc pomiędzy wielkimi regałami, zapełnionymi mugolską literaturą szukałam czegoś odpowiedniego dla mnie. Nudziły mnie już książki w bibliotece szkolnej, gdyż przeczytałam większość „od deski do deski”. Tylko działu ksiąg zakazanych nie znam zbyt dobrze. Nareszcie jednak natrafiłam na coś ciekawego, a dokładniej na „Koncert nieskończoności” G. Brear’a. Wygrzebałam z kieszeni mugolskie pieniądze, które wcześniej zamieniłam w kantorze w Banku Gringota i zapłaciłam za lekturę. Następnym przystankiem był sklep z materiałami. Kupiłam dwa metry białej tkaniny oraz cztery metry czarnej koronki. Zdałam sobie sprawę, że nigdy nie znajdę mojej wymarzonej sukienki, więc za pomocą odpowiedniej magii sama mogę ją stworzyć. Po drodze weszłam do jeszcze jednego sklepu. Nie wiem dlaczego, ale czułam się zobowiązana kupić prezenty znajomym. Spacerując między regałami z płytami, natknęłam się na dział „polski rap”. Karon tego słucha! Szybko sięgnęłam pamięcią i przypomniałam sobie pewien zespół, o którym mówił. Przejechałam palcem po półce D i wciąż powtarzałam nazwę, by jej nie zapomnieć.
-Jest!- ucieszyłam się, chwytając album Słonia. Demonologia to, to czego szukałam. – Mam nadzieję, że mu się spodoba.- oprócz tego, wzięłam najnowszą płytę Evanescence dla Eve, Paramore dla Diany. Po udanym zakupie, wyszłam ze sklepu i rozejrzawszy się wokół, zdałam sobie sprawę, że nie wiem gdzie podziali się moi towarzysze. Zdając się na instynkt, pokierowałam się w stronę, w którą mogli pójść.
Błądziłam godzinami po mieście, już lekko podenerwowana. Otoczona wysokimi budynkami, nieznajomymi ludźmi, samochodami, zwierzętami. Otoczona mugolską cywilizacją, która mnie przytłaczała, usiadłam pod wiaduktem, opierając się o starą ścianę.
-Świetnie, teraz to trudno będzie wrócić. Nie mam telefonu, sowy, nic. Tylko parę monet i świadomość, że pewnie Potter się cieszy z mojej nieobecności. Jednego wroga mniej, hm?- mamrotałam pod nosem, przyciągając kolana do klatki piersiowej i kuląc się. Od miejskiego zgiełku coraz bardziej bolała mnie głowa, byłam przygnębiona i zdołowana. Pierwszy w życiu wypad na miasto skończył się porażką.
-Jak ja kocham się nad sobą użalać.- westchnęłam, obejmując lekko siatki z zakupami. Deszcz ze śniegiem zaczynał padać, coraz mocniej i mocniej, choć zapowiadało się na dobrą pogodę.- Jak zwykle mam pecha. Nie no, zawsze spoko.
W końcu deszcz wzmógł się, a ja siedziałam morka jak szczur. Znowu złapał mnie atak kaszlu, lecz nie specjalnie się tym przejęłam. Wstałam i poszłam do najbliższego sklepu monopolowego.
-Co podać?- zapytał sprzedawca.
-Hmm… Poproszę Marlboro czerwone.
-Nie za młoda pani na używki?- zapytał mężczyzna, na oko po trzydziestce.- Dwanaście pięćdziesiąt się należy.
-Proszę.- podałam mu pieniądze i zabrałam papierosy, zbywając jego pytanie. Dokupiłam jeszcze zapalniczkę i wróciłam we wcześniejsze miejsce. Znów usiadłam, tym razem zapalając tytoń. Mimo deszczu, papieros nie gasł-na szczęście. Pociągnęłam długo, obficie, po czym wypuściłam dym.

-Dasz ognia?- spytał ktoś o donośnym, męskim głosie. Spojrzałam w górę i zobaczyłam Karona z jontem w ręku.
-Ehm…- mruknęłam, podając mu zapalniczkę.- Czemu zawsze pojawiasz się, gdy zaczynam się nad sobą użalać?
-Nie wiem. Gadałem z kolegą i cię zauważyłem. Nie mamy zapalniczki a chcemy zajarać...- wzruszył nieznacznie ramionami.- Jak nie chcesz mnie widzieć to spoko i tak miałem dzwonić po Hagrida, by po mnie przyjechał.
-Nie o to chodzi, że nie chcę cię widzieć… Po prostu zauważyłam, że spotykam cię w dziwnych momentach.- schowałam głowę w ramionach, siedząc skulona na ziemi. Marzyłam tylko o ciepłym kocyku, piwie kremowym i kominku, buchających żarem.- Karon…
-Daj tego ognia.
-Przecież podaję ci non stop zapalniczkę, kretynie!- powiedziałam zirytowana, czując że krew zaczyna odpływać mi z wyciągniętej ręki.
-Nara.- powiedział, ignorując obelgę. Podpalił jonta i poszedł sobie. Tak po prostu.
Westchnęłam, znów zaciągając się papierosem i patrzyłam jak odchodzi. Coraz dalej i dalej, wraz z moją nadzieją na powrót do Hogwartu.
-Jakoś sobie poradzę.- szepnęłam, sama do siebie, mobilizacyjnie.
~*~
-Tu jesteś! Wszędzie cię szukaliśmy!- krzyknęła podekscytowana Hermiona.- Jesteś cała morka, czemu nie użyłaś zaklęcia tarczy albo najnormalniej w świecie nie wyczarowałaś parasola?
-Nie mam różdżki.- wymamrotałam, zmęczona. Czekałam do wieczora aż mnie odnajdą, wypalając pół paczki, drocząc się z menelami i zanudzając na śmierć.- Zostawiłam ją w pokoju.
-Bidulka, masz ciepły sweter.- zaoferował Ronald, lecz ja jedynie odmówiłam.- Może jednak? Przeziębisz się. O widzisz, już kaszlesz. Na sam bal się załatwisz!- nalegał.
W końcu odpuściłam i ubrałam ciemną bluzę. Była dość przyjemna, taka ciepła i miękka. Pachniała wanilią i szczyptą magii.
-Jakie to romantyczne, Faye i rudy…- powiedział ON! Znowu ON! Czemu zawsze to musi być ON!
-Zamknij się Lestrange!- rzucił Weasley. Ja jedynie stałam, plecami do nich wszystkich ze spuszczoną głową. Nie chciałam, by widział mnie z tą trójką, a tym bardziej w takich okolicznościach.
-Nie podskakuj, pasztecie z rudego królika...Faye, ale chyba idziesz ze mną na ten bal, czy wolisz rudego lub Pottera?
-Z tobą Karon. Nie łamię danego słowa.- powiedziałam, odwracając się i patrząc mu w oczy. Mokre włosy, przyklejone do twarzy zaczynały mnie coraz bardziej wkurzać. Zrobiło się zimniej, więc zarzuciłam kaptur.
-To papatki! Wpadkę po ciebie, ale błagam, tylko się z rudym gównem nie obsciskuj...- powiedział tym swoim uwodzicielskim i słodkim tonem.
-Nie mam zamiaru.- powiedziałam, patrząc na Ron’a.
-Czemu niee?- zapytał rudy osobnik.
-Bo preferuję inny charakter niż twój, sorka.- wystawiłam mu żartobliwie język. Chyba nawet polubiłam tę trójkę, nie wiem czemu. Byli zadziwiająco mili, więc musiałam ciągle być czujna.
Wreszcie wróciliśmy do szkoły. Kiedy tylko przekroczyliśmy próg drzwi frontowych, oddałam koledze bluzę i niezwłocznie udałam się do salonu wspólnego Ślizgonów. Usiadłszy przy kominku, ogrzewałam ręce, a zakupy położyłam obok. Rozkoszując się ciepłem, wreszcie poczułam ulgę. Przez tą jedną chwilkę żadnych problemów, upierdliwych ludzi… ach, nie! Nie zauważyłam osób siedzących na kanapie.
-Haha, jaką masz minę!- zaśmiała się Eve.
-Bardzo śmieszne Potterówna.- odgryzłam się, wiedząc, że dziewczyna nie cierpi tego przezwiska.
-Odszczekaj to Wężownica!- wrzasnęła, wstając.
-A jak nie to co?- uśmiechnęłam się szyderczo, również wstając. Już zmierzałyśmy do siebie, gdy wtrąciła się Diana.
-Dziewczęta, spokojnie. Weźcie głęboki wdech, potem wydech i podajcie sobie rączki na zgodę. W końcu niebawem wigilia.
-No i?- równo zwróciłyśmy się do panny Malfoy.
-Ech… Z wami to nigdy nie da się dogadać.- usiadła zrezygnowana, czekając aż zaczniemy się bić. My zamiast tego zwijałyśmy się na ziemi ze śmiechu. Dianka, Dianka, zawsze tak porządnie wychowana.
-No, pokażcie co macie na bal!- zaproponowałam, kiedy skończyłyśmy płakać ze szczęścia. Dziewczyny spojrzały na siebie i z uśmiechem zaprowadziły mnie do sypialni. Eve założyła, długą czarną suknię a’la princeska, a Diana różową, przylegającą do ciała miniówkę.
-A ty, co masz?- zapytały, lecz ja tylko spojrzałam na moje zakupy i pokręciłam głową, dając im do zrozumienia, że nadal nic.
-Spokojnie, jeszcze dziś będę miała.- odparłam, starannie wyjmując materiał.
-Sama ją zrobisz?- zdziwiły się.
-Oczywiście! Co w tym trudnego? Parę zaklęć, szczypta chęci i gotowe.- uśmiechnęłam się, chowając prezenty i biorąc różdżkę do ręki.
~*~
-Zgaś wreszcie to światłooo…- marudziła Astoria, budząc się w środku nocy.
-Nie. Szyję. Przesuń zasłony w łóżku i odgrodź się ode mnie.- syknęłam, próbując przewlec nić przez igłę. Suknia była prawie gotowa. Biała, bez ramiączek, lekko rozkloszowana od pasa w dół była prawie gotowa. Brakowało jej tylko czarnej koronki, której niestety nie mogłam wyczarować. Nie znałam zaklęcia, które przyszyłoby mi ją tak, jak chcę, dlatego sama wzięłam się za obsługiwanie igły, nici i materiału.
-Auć!- znowu się ukułam. Jeny, jak to będzie wyglądało. Tutaj piękna suknia, ładnie ułożone włoski i w ogóle, a do tego… cały poraniony palec. Świetnie!
Słońce powoli wstawało, pierwsze promienie widać było za horyzontem. Dopiero teraz mogłam położyć się spać, gdyż sukienka była skończona. Uszycie jej, ozdobienie, przyszykowanie lokówki, biżuterii trochę zajęło. Nagle zorientowałam się, że czegoś mi brakuje… butów! Miałam jedynie dwie pary glanów i stare, rozwalone trampki.
-Diana, Diana, pobudka!- potrząsnęłam przyjaciółką, próbując wy budzić ją z głębokiego snu.
-Mmm… Jeszcze pięć minut.- mruknęła, tuląc się do poduszki.
-Dianka, to ważne, pliska. Zaraz będziesz mogła się dalej położyć.- błagałam.- Potrzebuję butów do sukienki.- na te słowa momentalnie usiadła, ocucona jakbym wylała na nią kubeł zimnej wody.
-Było mówić od razu, że potrzebujesz modowej pomocy. Tak więc, jak wygląda suuu…- zamarła, widząc piękny krój na manekinie.- Cudna.
-Szyłam całą noc. Mam już wszystko, tylko nie obuwie!- zniecierpliwiłam się. Malfoy pogrzebała chwilę w kufrze, aż w końcu podała mi piękne, białe szpilki.
-Dzięki, jesteś wielka!- cmoknęłam ją w policzek i obie położyłyśmy się do łóżek.
Niestety nie na długo. Po zaledwie paru godzinach Severus Snape, nauczyciel eliksirów i opiekun domu, obudził nas brutalnie na zajęcia. Zaspana włożyłam na siebie szkolną szatę i poszłam do wielkiej sali. Sufit, jak zwykle zaczarowany, wyglądał olśniewająco. Zupełnie jak z bajki. Stoły i krzesła, odstawiono pod ściany, a na schodach, przy loży nauczycielskiej stał gramofon. W tłumie uczniów, zauważyłam znajome twarze i siadając obok Granger, zapytałam:
-Co się dzieje?
-Nie wiem. Wygląda na to, że będziemy ćwiczyć coś z muzyką. Tańce, albo śpiew.- odpowiedziała dźwięcznie.
-Proszę o uwagę!- krzyknęła Minerwa McGonagall, nauczycielka transmutacji i opiekunka Gryffindoru.- Mam wam wszystkim coś do powiedzenia. Zbliża się Bal Bożonarodzeniowy, tradycyjna część Turnieju Trójmagicznego, znakomita okazja by poznać bliżej naszych zagranicznych gości. Bal jest tylko dla uczniów czwartej klasy wzwyż… ale każde z was może zaprosić młodszego ucznia lub uczennicę.
Na sali było słychać chichoty, parę okrzyków niezadowolenia.
-Obowiązują szaty odświętne.- ciągnęła profesor McGonagall.- Bal rozpoczyna się w Wielkiej Sali o ósmej wieczorem, a zakończy o północy. I jeszcze jedno.- rozejrzała się uważnie po sali.- Bal jest, oczywiście, okazją… żeby sobie pozwolić na… ee… trochę luzu. Ale to nie znaczy, że pozwolimy na jakiekolwiek naruszenie zasad!
Zaklaskała dźwięcznie i poprosiła… Ronalda Weasley’a do siebie. Zaprezentowała nam odpowiednią postawę oraz kroki i dodała na koniec:
-A teraz, panowie proszą panie. No, już, ruszać się!
-Ja też muszę? Umiem już tańczyć!- wtrącił Karon Lestrange.
-Mimo wszystko, przypomnisz sobie kroki i podszkolisz partnerkę. No już, wybieraj kogoś, nie mamy czasu!
-Muszę?- powtórzył zrezygnowany.
-Tak!- ryknęła pani profesor, siadając obok grającego gramofonu.
-Eee… Faye, chodź.- podał mi rękę.
-Hm? Jaa? Muszę? Ja nic nie umiem... Nogi ci podepczę . Lepiej, żebym nie tańczyła.- mówiłam prawdę. Nigdy w życiu nie tańczyłam, nawet nie próbowałam.
-Chodź!
-Dobrze, ale nie krzycz.- głowa mnie bolała z niewyspania. Rano nawet nie miałam zbytnio czasu, by odpowiednio doprowadzić się do porządku. W rezultacie miałam lekki makijaż, rozpuszczone włosy i podkrążone, sine oczy. Przyjęłam jego pomoc i wspólnie poszliśmy na środek sali.
-Ja… Wybacz, nie wiem co i jak.- spuściłam głowę, patrząc na źle zawiązane glany.
-Pomogę ci. Musisz dobrze wypaść tańcząc ze mną...- uspokoił mnie.
-No dobrze… Od czego zaczynamy? Prawa ręka na ramię, druga…- zawahałam się. Nie mogłam skupić uwagi, wciąż rozkojarzona i niewyspana.
-Pozwolisz, że ja poprowadzę.- wyrwał się z zamyśleń, pomagając mi w poprawnej postawie. I tak krok po kroku ćwiczyliśmy taniec, wolny i przyjemny. Ciała blisko siebie, oddechy na karku i tłum uczniów wokół. Jednak nie liczyło się nic po za naszą dwójką.
-Nie żebym chciał ci prawic głupie komplementy, ale masz taki specyficzny błysk w oku. Jak pewien Śmierciożerca... Młody do tego.
-Naprawdę? Heh, powiedziałabym że pewnie znam, ale byłoby to kłamstwo.- skwitowałam, skupiając całą swoją uwagę na tym, by nie nadepnąć mu ponownie na stopę.
-Może znasz? Avi.- wyraźnie zesmutniał, wypowiadając to imię. W jego oczach można było wyczytać głęboką troskę, a po chwili delikatna łza popłynęła po jego policzku, skrytym za czarnym materiałem maski.
-Wybacz, chyba nie. Co prawda kiedyś często do taty przychodził mały chłopiec, lecz nie znałam go osobiście. Voldemord wolał trzymać mnie w cieniu, byłam i jestem zbyt słabym Śmierciożercą.- to prawda, nie kojarzyłam imienia, które Karon podał. Jednakże jeszcze dwa lata temu, jak zawsze schowana za rogiem, gdy ktoś przychodził do ojca zauważyłam chłopca, na oko w moim wieku. Wyglądał nie groźnie, choć według Sami-Wiecie-Kogo był najlepszy. Prawa ręka Czarnego Pana.
-Spooko, uważaj!- zakręcił mną, dla lepszego efektu tańca. Widać, że jest profesjonalistą.
-Woow. Jesteś świetny. Kiedy nauczyłeś się tak tańczyć?- zapytałam z wyraźnym zafascynowaniem. To, co robił w tańcu było piękne, brak słów!
-Od małego uczę sie wielu języków, tańców i różnych takich. Z własnej woli.
-Serio? W takim razie masz wielki potencjał, widać że w życiu daleko zajdziesz.
Nie to, co ja- dodałam, lecz nie na głos.
-W Bremen oprócz straszenia ludzi i nauki nic nie ma do roboty, a co dopiero na przedmieściach. Mieszkam dokładnie na obrzeżach Bremen. Axel, mój przyjaciel, na przeciwko. Co najlepsze to już są przedmieścia.- powiedział.
-Bremen… To w Niemczech, prawda? Wybacz nie jestem zbytnio wyedukowana, szczególnie rozkładu mugolskich miast i krajów. Kiedyś na strychu znalazłam stary księgozbiór matki, więc coś tam pamiętam.- uśmiechnęłam się nieśmiało, a przynajmniej próbowałam. Ziewnęłam.
-Tak, to niemieckie miasto. Jeśli na zachodnich obrzeżach usłyszysz kiedyś coś o pierońskiej piątce, to wiedz, że ja jestem niedaleko.
-Haha, zapamiętam.- wreszcie muzyka ucichła i profesor McGonagall pozwoliła nam rozejść się na resztę zajęć.- Dziękuję za naukę, Karon.
-Proszę bardzo.- skinął i rozeszliśmy się bez słowa.
Kiedy wychodziłam z sali, profesor McGonagall zatrzymała mnie.
-Panno Riddle, mogłabyś zastąpić mnie na tej lekcji i poczytać pierwszoroczniakom „Baśnie Barda Beedle’a”?- poprosiła.
-Oczywiście.- uśmiechnęłam się i wesoło poszłam do biblioteki po lekturę. Grupka nowo przybyłych Krukonów i Puchonów już tam na mnie czekała. Rozbrykane dzieciaki siedziały w równym kole na podłodze i śmiały się głośno.
-No już, spokój!- przekrzyczałam je.- Profesor McGonagall nie może się wami zająć, więc poprosiła mnie o poczytanie wam książki. Którą historię wybieracie?
-Opowieść o trzech braciach!- powiedzieli jednogłośnie. Dzieci naprawdę lubią tę bajkę, w sumie nie dziwię im się.
-Było raz trzech braci, którzy wędrowali opustoszałą, krętą drogą o zmierzchu. Doszli w końcu do rzeki zbyt głębokiej, by przez nią przejść, i zbyt groźnej, by przez nią przepłynąć. Bracia znali się jednak na czarach, więc po prostu machnęli różdżkami i wyczarowali most nad zdradziecką tonią. Byli już w połowie mostu, gdy drogę zagrodziła im zakapturzona postać. I Śmierć przemówiła do nich. Była zła, że tym trzem nowym ofiarom udało się ją przechytrzyć, bo zwykle wędrowcy tonęli w rzece. Nie dała jednak za wygraną. Postanowiła udawać, że podziwia czarodziejskie uzdolnienia trzech braci, i oznajmiła im, że każdemu należy się nagroda za przechytrzenie Śmierci.- zaczerpnęłam tchu i kontynuowałam.- I tak, najstarszy brat, który miał wojownicze usposobienie, poprosił o różdżkę, której magiczna moc przewyższałaby moc każdej z istniejących różdżek, za pomocą której zwyciężyłby w każdym pojedynku – różdżkę godną czarodzieja, który pokonał Śmierć! I Śmierć podeszła do najstarszego drzewa rosnącego nad brzegiem rzeki, wycięła z jego gałęzi różdżkę i dała najstarszemu bratu, mówiąc: „To różdżka z czarnego bzu, zwana Czarną Różdżką. Mając ją w ręku, zwyciężysz każdego”. –przerwałam na chwilę, by wziąć łyk wody.- Drugi w kolejności starszeństwa brat, który miał złośliwe usposobienie, postanowił jeszcze bardziej upokorzyć Śmierć i poprosił o moc wzywania umarłych spoza grobu. I Śmierć podniosła gładki kamień z brzegu rzeki, dała mu go i powiedziała, że ów kamień ma moc ściągnięcia umarłego zza grobu. Potem Śmierć zapytała najmłodszego brata, co by chciał od niej dostać. A był on z nich trzech najskromniejszy, a także najmądrzejszy, więc nie ufał Śmierci. Poprosił o coś, co pozwoliłoby mu odejść z tego miejsca, nie będąc ściganym przez Śmierć. I Śmierć, bardzo niechętnie, wręczyła mu swoją Pelerynę-Niewidkę. Wówczas Śmierć odstąpiła na bok i pozwoliła trzem braciom przejść przez rzekę i powędrować dalej, co też uczynili, rozprawiając o przygodzie, która im się przytrafiła, i podziwiając dary Śmierci. I zdarzyło się, że trzej bracia się rozstali, każdy poszedł własną drogą.
Pierwszy brat wędrował przez tydzień lub dwa, aż doszedł do pewnej dalekiej wioski i odszukał czarodzieja, z którym się kiedyś pokłócił. Mając Czarną Różdżkę w ręku, nie mógł przegrać w pojedynku, który nastąpił. Zostawił ciało martwego przeciwnika na podłodze, a sam udał się do gospody, gdzie przechwalał się głośno mocą swojej różdżki, którą wydarł samej Śmierci i dzięki której stał się niezwyciężony. Tej samej nocy do najstarszego brata, który leżał w łóżku odurzony winem, podkradł się inny czarodziej. Zabrał mu różdżkę i na wszelki wypadek poderżnął gardło. I tak Śmierć zabrała Pierwszego brata. Tymczasem drugi brat powędrował do własnego domu, w którym mieszał samotnie. Zamknął się w izbie, wyjął Kamień, który miał moc ściągania zmarłych zza grobu i obrócił go trzykrotnie w dłoni. Ku jego zdumieniu i radości natychmiast pojawiła się przed nim postać dziewczyny, z którą kiedyś miał nadleję się ożenić, zanim spotkała ją przedwczesno śmierć. Była jednak smutna i zimna, oddzielona od niego jakby woalem. Choć wróciła zza grobu, nie należała prawdziwie do świata śmiertelników i bardzo cierpiała. W końcu ów drugi brat, doprowadzony do szaleństwa beznadziejną tęsknotą, zabił się, by naprawdę się z nią połączyć. I tak Śmierć zabrała drugiego brata. Choć Śmierć szukała trzeciego brata przez wiele lat, nigdzie nie mogła go znaleźć. Dopiero kiedy był w bardzo podeszłym wieku, zdjął z siebie Pelerynę-Niewidkę i dał ją swojemu synowi. A wówczas pozdrowił Śmierć jak starego przyjaciela i poszedł za nią z ochotą, i razem, jako równi sobie, odeszli z tego świata.
-Pięknie pani czyta!- wtrącił jeden chłopiec.
-Niech pani częściej przychodzi!- powiedział drugi. Łzy szczęścia zakłębiły mi się w oczach, lecz je powstrzymałam. Obiecałam dzieciom, że nie długo wrócę i znów im poczytam, po czym udałam się do pokoju. Czas szykować się do balu.
~*~
-Co tak późno, Faye?!- krzyknęła Eve na mój widok. Sterczała przy lusterku i pudrowała policzki.- My tu prawie gotowe, a ty dopiero zaczynasz!
-Spokojnie, bez pośpiechu. Zdążę.- ziewnęłam i żółwim tempem podeszłam do szafki nocnej. Wyjęłam z niej czarną kredkę do oczu, tusz do rzęs, jasny puder, cienie do powiek i błyszczyk. Wypchnęłam Potterównę z przed lustra i powoli pogrubiłam linie nad i pod oczami kredką. Następnie białe cienie oraz szybki i stanowczy ruch eyelinierem. Na koniec pudrem zakryłam sińce pod oczami, a po ustach przejechałam błyszczącą truskawkową pomadką.
-Jest dobrze?- zapytałam, odwracając się do koleżanek.
-Brakuje jednej rzeczy.- powiedziała Diana, uderzając delikatnie pędzelkiem z różowym pudrem w moje policzki.- Gotowe.
-Dzięki.- wzięłam lokówkę z szafki i włączyłam ją do kontaktu.- Z kim idziecie?
- Blaise Zabini.- odpowiedziała niechętnie Potter.
-Ja z Dracusiem.- uśmiechnęła się blondynka, pokazując język koleżance.- A ty?
-No przecież, że z Karonem. Mówiłam wam już kiedyś.- wystawiłam jej środkowy palec, oczywiście w żartobliwym geście. Zrozumiała.

-Wyglądasz olśniewająco!- podnieciły się moje współlokatorki, kiedy odłożyłam urządzenie i stanęłam z nimi twarzą w twarz.- Do twarzy ci w takich loczkach.
-D-dzięki.- speszyłam się troszkę. Jeśli ktoś zareaguje tak jak one to spalę się ze wstydu. W końcu nadszedł czas na ubieranie sukni. Wszystkie wyglądałyśmy nie ziemsko, Astoria zrobiła nam całą sesję zdjęciową. Jednak po przymiarce butów mało brakowało, a zabiłabym się na dywanie.
-Dianka, kotku, nie wspominałaś że to takie trudne.- zirytowałam się, ucząc chodzić na szpilkach.
-Haha, wybacz. Zapomniałam, że nie umiesz jeszcze się w nich poruszać.
W końcu jednak, po godzinie zmagań wszystkie współlokatorki nauczyły mnie chodzenia w „butach wyjściowych”. Wreszcie nadszedł czas na biżuterię, czyli najtrudniejszy wybór. Wspólnie wysypałyśmy całe nasze zbiory na jedno łóżko i starałyśmy się odpowiednio dobrać dodatki.
- Eve, do ciebie pasuje ten wisiorek.- powiedziała Milla, jedna ze Ślizgonek, podając jej srebrny łańcuszek z zawieszką w kształcie serca.
-Dziewczyny, co ja mam ubrać? Żadna z tych rzeczy mi nie pasuje.- załamałam się. Nikt z obecnych nie mógł dobrać mi odpowiedniej biżuteri.
-Otworzę!- powiedziała w szczycie desperacji Ginger, kiedy rozległo się pukanie do drzwi.
-Witam panie.- ukłonił się… mój partner na bal. Niesamowite, przyszedł jako pierwszy!- Mogę?
-No nie wiem, nie wiem. Faye jeszcze nie jest gotowa.- powiedziała ciemno włosa koleżanka przy drzwiach, zasłaniając mu widok na pokój i na nas.
-Oj, droga koleżanko - powiedział słodziaśnym głosem.- Może jednak? Może pomóc w przygotowaniach drogim panią?
Mimowolnie zaśmiałam się cicho. Jak zwykle słodki i uwodzicielski względem kobiet.
-Nie, nie wydaje mi się.- odpowiedziała surowo Ginger, lecz Diana popchnęła ją delikatnie w bok i sama wpuściła Karona.
-Właź i pomóż, bo szlak mnie trafi. Nawet ja, rozumiesz, JA nie mogę nic wybrać!- żaliła się kuzynowi. Kiedy wszedł, zarumieniłam się. Bałam się jego reakcji na mój widok.
-Kochana kuzynko, przybliż mi sprawę.- przytulił ją delikatnie na powitanie. Wiedział, że gdyby zniszczył jej kreację lub fryzurę to wąchałby kwiatki od dołu.
-Nie możemy wybrać nic dla Faye. Żadna z naszych biżuterii nie pasuje jej do sukienki, czy koloru oczu.- znowu się za żaliła. Widać było, że kuzynostwo jest ze sobą blisko.
-Oj nie przejmuj się, Karon coś zaradzi.- z kieszeni marynarki wyjął pudełko z biżuterią, zrobioną z czarnych kamieni szlachetnych.- Może to? Jako prezent na święta dla ciebie, Faye.
-Jest pięknee!- zachwyciły się wszystkie, lecz ja początkowo tylko się uśmiechnęłam, oniemiała z zachwytu.
-Oczywiście, że to! Aż brak mi słów, by opisać jak bardzo się cieszę.- rzuciłam się mu w ramiona, dyskretnie wsuwając mu do tylnej kieszeni spodni starannie zapakowaną, w świąteczny papier, płytę.- Co prawda mój prezent nie jest tak olśniewający, ale coś się jeszcze znajdzie.- szepnęłam mu do ucha.
Dziewczyny od razu nalegały, by to Karon założył mi biżuterię i zniecierpliwione czekały na swoich spóźnialskich partnerów.
-Spokojnie, dziewczyny. Bal zaczyna się za pół godziny, jeszcze przyjdą.- pocieszałam je.
-Drogie panie, złość piękności szkodzi.- zaśmiał się jedyny facet w pokoju.
-Karon, czemu ty nawet na balu jesteś w masce, zdjąłbyś ją wreszcie!- czepiła się go kuzynka.
-Nie szanowna kuzynko.
-Tak, szanowny kuzynie!- wstała, a jej sukienka lekko zafalowała- Bo sama ją z ciebie zdejmę!
-Diano, uspokój się... A co jeśli coś się złego wydarzy i twój olśniewający wygląd... no sama wiesz... moja szpetność się oszpeci.- zaśmiał się i w tym momencie wpadli inni osobnicy płci męskiej, komplementując i ciągnąc na Wielką Salę swoje partnerki.
-Może my też pójdziemy?- zwrócił się do mnie.
-Z przyjemnością.- odparłam z uśmiechem, który jednak po chwili zastąpił grymas wstydu.
-Ale najpierw... Chce zobaczyć co mi podsunęłaś!
- Wiem, skromnie trochę... Mogłam się wysilić na coś lepszego.
-A czo too? –rozpakował.- Dziękuję ci za ten jakże skromny aczkolwiek miły podarunek... Skąd wiedziałaś że akurat na to poluję?
-Mam dobrą pamięć i jednak słucham kiedy opowiadasz o zespołach, które lubisz. Pamiętasz?- zapytałam.- Wspominałeś kiedyś, że chciałbyś tę płytę.
-Och, ta moja skleroza… Chodźmy już, bo się spóźnimy.- puścił zalotnie oczko. To było takie… słodkie! Przyjęłam jego rękę i wspólnie, spacerkiem dotarliśmy na salę.
Z sufitu padał magiczny śnieg, który dosłownie nad naszymi głowami zamieniał się w brokat, sypiący się wokół. Sala przystrojona jak zamek lodowej królowej, była przepiękna. Zarówno mroczna, ale i wesoła. Wszystkie pary, począwszy od reprezentantów turnieju trój magicznego, zakończywszy na reszcie uczniów poustawiały się już w równym rządku. Panie za paniami, mężczyźni za mężczyznami. I tak, rozpoczął się pierwszy taniec, do którego przyłączyli się również nauczyciele, dyrektor. Nawet pan Filch ze swoją kotką tańcował pod ścianą.
-Fajnie wyglądasz w garniturze.- z komplementowałam, rozpoczynając drugi taniec.
-Dzięki, ale Dambuś pozwolił mi zdjąć marynarkę, po pierwszym tańcu.- wystawił mi język, wpierw na ułamek sekundy odsuwając maskę. Szybko zdjął z siebie czarną narzutę i teraz, w odświętnych spodniach i białej koszuli stał ze mną na parkiecie.
-Chwilka, brakuje ci paru rzeczy do wyglądu niegrzecznego chłopca.- powiedziałam, wyjmując jego koszulę ze spodki oraz rozluźniając krawat.- Idealnie.
Hahaha! A co ja Draco jestem? Ja jestem grzeczny - nie patrząc, walnął piorunem, z ręki w Rona- Widzisz jaki grzeczny? ^^
-Taak, najgrzeczniejszy mężczyzna na świecie.- zaśmiałam się. Kiedy Weasley posłał mi szydercze spojrzenie, wystawiłam mu język i znów odwróciłam się do Karona.- I jak, jest lekka poprawa w moich krokach?
-Duża, poruszasz się idealnie- z jego maski wyszedł szczurek w malutkim garniaczku, kapelusiku i musze- Wojownik chyba chce z tobą zatańczyć.- zaśmiał się słodko.
-Haha, czemu nie. Słodko wyglądasz.- zwróciłam się do szczurka. Kiedy inne dziewczyny zaczęły by piszczeć na jego widok, ja zachowywałam się naturalnie. Nie wiem jak można bać się, czy brzydzić takich małych słodkich gryzoni.
-No, Wojownik... ausblenden, der Katze geht. –powiedział w innym języku, po czym szczur uciekł do maski.
-Haha. Słodziak.- wykonałam obrót i w tym momencie muzyka zmieniła się. Na ścianie magicznie ukazał się rock’owy zespół czarodziejski o nazwie Fatalne Jędze. Wszyscy wesoło podskakiwali i wykrzykiwali ich teksty piosenek. W końcu jednak znów nastał czas na wolne tańce. Paru chłopaków oraz koleżanki z domu odbijali mnie Karonowi. W końcu jednak powróciłam do niego, tanecznym krokiem- Przyniosę nam coś do picia.- zaproponowałam, roześmiana.
-Dobrze.
-Proszę.- podałam mu plastikowy kubeczek z czerwonym ponczem. Pociągnęłam łyk i spojrzałam na niego, zamyślając się.
-Dziękuję. Przepraszam, ale opuszczę cie już. mam nadzieję że mi wybaczysz?- zapytał.
-Oki doki.- odparłam wesoło w momencie, gdy Eve i Diana do mnie podbiegły, wrzeszcząc:
-Patrzcie na Draco! Patrzcie na Draco! Tańcuje ze szlamą!
-No co wy?- zdumiona, spojrzałam we wskazaną stronę. Faktycznie, słynny Draco Malfoy tańcował z Hermioną Granger. Podejrzane…
-Nie no, zaraz mu przywalę!- wkurzyła się jego siostra, widząc iż pogromca brudnej krwi całuje się ze szlamą na środku sali balowej.
-Ym.. Dziewczyny, opuszczę was na chwilę.- powiedziałam tak nagle i szybko, że aż spojrzały się na mnie zdziwione.- Bawcie się dalej. Po prostu… Jestem zmęczona.
Szybko wyszłam na korytarz. Zawroty głowy, towarzyszące mi wśród tłumu ustały i wtem zauważyłam kogoś znikającego za rogiem. Ciekawe kto to.- pomyślałam i ruszyłam w stronę tajemniczego osobnika. Wyszliśmy na dwór, później przez sowiarnię, aż do podziemi, prowadzących do pokoi Ślizgonów. Szybkim krokiem zbliżyłam się i zauważyłam znajomy materiał na głowie mężczyzny. Podbiegłam cicho i zdjęłam maskę Karona, próbując nie zaśmiać się głośno. Wyciągnęłam różdżkę z pod podwiązki na udzie i teleportowałam się za zakręt.
-No to wracam bez maski...Faye albo Diana! Oddaj.- odwrócił się na moment zirytowany. Nie mogłam wytrzymać, zaśmiałam się, ale nie odezwałam. Niestety zdradziłam moje położenie. Podszedł dość szybkim krokiem.
-Oddaj, proszę cię grzecznie.
Stanęłam jak wryta, patrząc na niego. Jedyna okazja, by zobaczyć Karona bez maski… Był… WOW! Brak słów. Patrzyłam na niego z wytrzeszczonymi oczami, dość długo, próbując zakodować sobie, że to ten sam Karon.
-P-proszę.- patrząc prosto w jego piękne, zielone jak wiosenne liście oczy, podałam mu maskę. Założył ją z powrotem i odszedł do pokoju. Stałam tak jeszcze jakiś czas, oparta o zimną ścianę, próbując utrzymać ten obraz jak najdłużej w pamięci.
-Pocałuj go, a zrozumiesz.- rozległ się dziwny, choć znany mi ze snów głos kobiety. Poszłam do pokoju i… posłuchałam się. Dość niegrzecznie weszłam do męskiej sypialni i wahając się chwilę podeszłam do Karona. Nasze wargi złączy się w namiętnym pocałunku, gdy pociągnęłam go za krawat bliżej mnie. Był to długi i słodki, niekończący się taniec przyjemności. Choć dla każdego mógłby się wydawać dość normalny, dla mnie był to pełen doznań spektakl. Wargi TEGO chłopaka były niebo lepsze od tych, które całowałam po raz pierwszy.
-Eee…- to była jedyna reakcja, oprócz rumieńców na naszych twarzach. Chłopak trochę speszony odwrócił się i szybko pognał do pokoju.
-Faceci.- zaśmiałam się. W pokoju położyłam prezenty dla Eve i Diany na ich łóżkach, przebrałam w piżamkę i zmęczona położyłam do łóżka. Miękka poduszka i ciepła kołdra wprawiały mnie w stan nostalgicznego spokoju, lecz czegoś mi tu brakowało. Miałam ochotę się do kogoś przytulić, lecz wiedziałam że nie wypada iść teraz do Lestrange’a. Z walizki spod łóżka wyjęłam małego, pluszowego misia- mój sekret. Przytuliłam go i spokojnie przymknęłam powieki.